Zakynthos – wyspa kóz i błękitnych grot

 

Jedziemy długą, wąską drogą, na której niemożliwym jest wyminięcie się dwóch samochodów. Nie wydaje się to jednak problemem, bo ostatni raz inny pojazd mijał nas kilka kilometrów wcześniej. W ramię przypiekają mnie ostre promienie słońca, wpadające przez otwarty dach samochodu, który wchodzi w niebezpieczne, dziwne drgania przy każdym zakręcie. Decyduję się nie opierać o niepewnie domykające się drzwiczki. Za zakrętem hamujemy nagle, gdy na czołowe spotkanie wychodzi nam kozi zadek.

O czasie i kozach

Z wolna, sunie stado miejscowych kóz, niektóre przystają na poboczu, aby przegryźć  wysuszoną trawę i przeżuwając, odwracają łby w nasza stronę. Inne, nieco żwawsze, podskakują wprawiając w kołysanie duże dzwonki na ich szyjach, które wydają z siebie melodyjne dźwięki. Powoli podjeżdżamy do przodu, a kozy dotrzymują nam kroku. Nie towarzyszy im żaden pilnujący ich człowiek, zwierzęta jednak doskonale wiedzą, w którą stronę mają podążać. Kierują się wszystkie ku wąskiemu przejściu, krzyżującemu się z jezdnią, po której prawie że płyniemy. Ponownie zatrzymujemy samochód, a one radośnie becząc, nieśpiesznie, jedna za drugą kroczą w stronę udeptanej ścieżki.  Na Zakynthos to kozy wyznaczają rytm życia.

Płyniemy? Płyniemy!

Gdy docieramy do Agios Nikolaos, mały parking zaczyna się powoli zapełniać, a niewielka, zaskakująco pusta plaża wydaje się nas wołać.  Naszym założeniem było zobaczyć Blue Caves nie z pokładu wielkiej łodzi turystycznej, ale małej, prostej i – jeśli to konieczne – podobnie rozklekotanej jak wypożyczony przez nas samochód.  Błękitne groty są jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych na  Zakynthos.  Te najpiękniejsze znajdują się ponoć na północnym krańcu wyspy, w przylądku Skinari, do którego zamierzaliśmy dotrzeć, rzecz jasna, od strony morza. Siedzimy więc w cieniu, obserwując, a  okazja nadarzyła się prawie że natychmiast. Straszy pan w biało-niebieskim kaszkiecie podpływa małą, także biało-niebieską łódką pod molo i z wolna, w rytmie tutejszy kóz, przywiązuje ją do jednego z pali. Gdy tylko podnosi głowę, już przy nim jesteśmy.

„Wie pan jak dopłynąć do błękitnych grot?”, pytamy. Oczywiście, że wie. „A mógłby nas zawieźć?” Przytakuje, rozbawiony, po czym patrzy na nas, duma, duma i mówi: „10 euro za osobę.”

„Niech będzie 6”, próbujemy negocjować.

Grek śmieje się.

„Zgoda. Płyniemy?”. Jasne, że płyniemy.

W ślad za nami idzie para Brytyjczyków, którzy jeszcze chwilę wcześniej uważnie przysłuchiwali się naszej rozmowie.

„My też! Możemy? Zmieścimy się?”, pytają. Grek, nazwijmy go Costas, macha ręką na znak żeby do nas dołączyli.  Costas ma opaloną i pomarszczoną od słońca skórę. Jego niemłoda już, przeszyta zmarszczkami twarz ma jednak radosny wyraz i emanuje od niego prosta radość życia, w poszukiwaniu której niekiedy przemierza się ocean.

Uruchomił niewielki motorek, który wprawił w ruch małą, podskakującą na falach łódkę. Dzięki uderzeniom morskiej bryzy, upał  przestał nam dokuczać. Sunęliśmy wzdłuż skalistego wybrzeża, a podmuchom wiatru i szumowi morza towarzyszyły gwizdy i okrzyki Greka, który wskazując palcem wołał: „Look! Look there!”.

Po lewej stronie ukazały się nam wielkie porośnięte roślinnością kamienne bloki, ułożone jedne na drugich w małej zasypanej zatoce – efekt trzęsienia ziemi jakie miało tam miejsce w latach 50 XX wieku, które zniszczyło 90% budynków znajdujących się na wyspie i spowodowało, że postrzępione, nadbrzeżne skały osunęły się do morza, tworząc wielki, naturalny kamienny pomnik zanurzony w wodzie.  Pomnik ten otoczony był kamiennymi łukami, które jak wielki korytarz prowadziły do wąskich grot, o niskim i nierównym sklepieniu. Wpływając do nich musieliśmy opuszczać głowę i kucać. Mała łódeczka doskonale spisała się w zwinnych manewrach pomiędzy wystającymi skałami. Przyjemny chłód, jaki panował w grotach dawał rześkie ukojenie. Podczas jednego z podobnych postojów Grek podszedł do nas  i  po raz kolejny rzucił do nas podekscytowany: „look!”. Patrzyliśmy, choć trudno było nie zauważyć intensywnych, wręcz nienaturalnych błękitnych barw jakie krystalicznie czysta, morska woda nabierała podczas spotkań ze skałą. Falowaliśmy razem z będącą w ciągłym ruchu taflą, która mieniła się nieprzerwanie, a w półmroku panującym w grotach dodatkowo zyskiwała na uroku.  Jasne była dla nas , że Costas często zabiera turystów na podobne przejażdżki, jednak wydawał się równie zachwycony tak dobrze znanym mu krajobrazem jego rodzimej ziemi jak my, którzy widzieliśmy go po raz pierwszy.

Cudowny kolor wody w błękitnych grotach
W tle, skały osunięte do morza – efekt trzęsienia ziemi.

Muszla na pożegnanie

Gdy tylko przybiliśmy do brzegu, na spotkanie wyszła nam żona Greka widocznie ucieszona całym przedsięwzięciem.  Niewielka kobieta, nieco przy kości uściskała nas radośnie, życząc nam udanego pobytu w Agios Nicolaos. Parę godzin później, gdy pakowaliśmy się do naszego nagrzanego samochodu usłyszeliśmy wołanie i dostrzegliśmy pośpiesznie idącą w naszym kierunku żonę Greka. Ich niewielki, wyłożony kamieniem dom położony był dwa kroki od plaży, od której odgradzał go bujnie zarośnięty, kolorowy ogród.  Greczynka jeszcze raz nas ściskając, wręczyła mi świeżo zerwaną z ogrodowego drzewa małą gałązkę kwiatu i muszlę. „Przyłóż do ucha”, mówi do mnie, „słyszysz?”.Przykładam i słyszę. Dobrze jest czasem przypomnieć sobie o tym, że w delikatnym, krętym wnętrzu muszli wciąż kryje się przyjemny szum.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *