Włoskie smaczki

 

 

Każdy kraj tworzą przede wszystkim ludzie, dlatego uznałam, że nadszedł czas, aby poświęcić im nieco uwagi. We „Włoskich smaczkach” będę chciała przedstawić Wam pół żartem i pół serio włoskie subtelności kulturowe, społeczne, językowe, zarówno te bardziej jak i mniej znane.  Wszystko zaczęło się lata temu, też był maj, był ślub, dom pełen ludzi, wszystko co chciałam. A wszystko czego się nauczyłam i dowiedziałam później zawdzięczam w dużej mierze osobom, które dobry Bóg postawił na mojej drodze.

Rzecz o mieszkaniu

W drodze do La Spezii przejechaliśmy, prawie w linii prostej, przez 3 regiony. Wyjechaliśmy z Emilii-Romanii i znaleźliśmy się w Toskanii. Rozważania na temat Toskanii „przy-autostradowej”, czyli jaką widać z okna samochodu jadąc autostradą, wydają się być ciekawą kwestią na osobny temat.  Mijane domy i krajobrazy nie różnią się w zasadzie niczym od tych, które zostawiliśmy 10 km temu za plecami w Emilii. Nie widać też nigdzie idyllicznych alejek i cyprysów. Tylko powietrze, które gwałtownie wpada przez uchylone okno,  trochę pachnie po toskańsku. Nawet wyobraziliśmy sobie zabawną scenkę, w której Włoch zwierza się, że mieszka w Toskanii, a zachwycony tłum słuchaczy wyobraża sobie odremontowany stary dom z kamienia, z ciemnozielonymi okiennicami, długie alejki, żółtawo-miodowe pola i zapach oliwek. Kiedy to w rzeczywistości nasz Toskańczyk mieszka na północy regionu, niedaleko przy granicy z Ligurią, a od autostrady dzielą go dwa kilometry. „Kurcze stary, ale ci zazdroszczę”, mówią, a on „Cóż, Toskania nie jest dla wszystkich”.

Sytuacje tego typu powodują u mnie ciche chichranie się.

Jeden znajomy od wielu lat mieszka w Mirze pod Wenecją. Gdy przyjeżdżał do Polski, pytany o to gdzie mieszka, chcąc uniknąć szczegółowych wyjaśnień i w zasadzie bez głębszego zastanowienia odpowiadał, że w Wenecji. Na co przysłuchujące się rozmowie osoby reagowały głośnymi ochami i achami wyobrażając sobie jak podpływa łódką pod swój uroczy apartament zaraz przy placu św. Marka. Ochy i achy nieco cichły, gdy wyjaśniał, że tak nie jest.

Niedługo później sama miałam okazję dzielić przez chwilę ziemię i niebo z miastem na wodzie. Zapytałam poznanego wówczas obcokrajowca pracującego i studiującego w Wenecji, jak tam się znalazł. „Od zawsze chciałem tu mieszkać, więc przyjechałem.” W sumie… proste?

źródło: pixabay.com

Rzecz o jedzeniu

Nauka języka włoskiego poszerzyła mi horyzonty i wiele zawdzięczam moim studiom. Od chociażby wyleczenia z powszechnych i powielanych wciąż „nie-prawd”, takich jak przekonanie, że spaghetti z sosem pomidorowym to jedyny sposób przyrządzania makaronu jaki istnieje we Włoszech, a peperoni to nazwa salami. Bzdura, która przysparza nieporozumień obcokrajowcom we Włoszech. Peperoni to po prostu nasza polska papryka. A salami to salami i już.  Poprzez kulejące twory francuskiej czy też angielskiej wymowy: latte macchiato wmawiane właściwie to latte maKiato a nie maCZiato,  bruschetta to brusKetta a nie bruSZeta , a lamborghini to lamborGini a nie lamborDŻini itp. Aż po esencję poranka czyli zamkniętą w ziarnach kofeinę. Gdy poprosimy o kawę, czyli rzucimy proste „caffe’” dostaniemy espresso, a nie rozpuszczalne nescafe’. Najbliższą naszej „kubkowej” kawie jest „caffe’ americano”, czyli espresso z dolewką wody.  Sprawy nie rozwiąże też mleko. Caffè latte to po prostu espresso z odrobiną mleka. A cappuccino to „kawa nie kawa”, przez Włochów uważana raczej za ciepły umilacz do śniadania, który pije się raczej w godzinach porannych. Nie ma mowy o wytłumaczeniu „Dzięki, nie chcę już kawy, rano wypiłem już cappuccino” – weź, cappuccino to nie kawa. Podczas gdy każda pora na espresso jest dobra. Po obiedzie, podczas lunchu, po kolacji, nawet gdy wstajemy od stołu po 23.

Obiad jest posiłkiem świętym. Na tyle, że zasługuje na osobną chwilę kontemplacji w czasie przerwy od pracy. W godzinach od 13.30 do 15 Włochy zamierają. Nie ma w zasadzie szansy kupić w aptece leków ani zwiedzić kościołów. W tym czasie pracownicy biurowi odchodzą od komputerów i zapełniają żołądki. Bo jak pracownik głodny to zły.

źródło:pixabay

Rzecz o prowadzeniu i całowaniu

Oprócz poszerzania kulinarnych horyzontów, wzbogaciłam także moją wiedzę w zakresie tamtejszych zwyczajów.  Nie ma znaczenia czy światło jest czerwone,  zielone czy pomarańczowe. Gdy przemieszczasz się pieszo, a nie nadjeżdża (za blisko) żaden samochód –  przechodzisz drugą stronę. W końcu czas to pieniądz, zwłaszcza, że specyfiką Bolonii jest światło pomarańczowe trwające dwa razy dłużej niż zielone. Pasy na drogach też bywają rysowane orientacyjnie, bo każdy śmiga jak chce, nieraz zygzakiem. Rzecz uderza głównie ludzi z zewnątrz, a prawda jest taka, że im dłużej masz z tym styczność, tym mniej dziwaczne ci się to wydaje.  Jest metoda w tym szaleństwie, które w gruncie rzeczy jest całkiem zrozumiałe, jeśli oczywiście „szalejący” nad nim panuje.

O ile w Polsce, jeśli już ktoś kogoś całuje w policzek na powitanie, to robią to raczej kobiety, a mężczyźni ograniczają się do mocnego uścisku dłoni, to we Włoszech bez problemu dają sobie dwa buziaki, po jednym w każdy policzek. Nawet symbolicznie, ograniczają się do szybkiego muśnięcia, ale gest (zazwyczaj) musi być. A w związku z tym, że należę do osób, które tę intymność rezerwują raczej dla osób bardzo mi bliskich, to obcałowywanie osób, które widziałam po raz drugi (albo i pierwszy) w życiu, okazało się dość zabawnym doświadczeniem. Oczywiście przed całusami przeżywałam moment konsternacji, po czym następowała szybka kalkulacja który policzek nadstawić najpierw i czy aby na pewno całujemy się dwa razy (włoskim zwyczajem, bo w Polsce ponoć trzy).

Rzecz o językach

Uważam, że znajomość języków obcych to jedna z umiejętności jakie sprawiają, że stajemy się obywatelami świata i w ten sposób okazujemy szacunek narodowi, w który powoli wnikamy i którego kulturę poznajemy. Lata temu modne w radiu były stare włoskie piosenki, których najbardziej rozpoznawalnym fragmentem był refren i namiętne „ti amo”. Człowiek słuchał i  zachwycał się nad romantyzmem przekazu, wzdychając „ach jakże zaśpiewałbym/zaśpiewałabym to mojemu ukochanemu/mojej ukochanej”. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że tekst, którego właśnie słucha jest o rozstaniu i przebaczaniu. To trochę jak z dzisiejszymi koszulkami z nadrukami w różnych językach. Jeśli nie znasz hiszpańskiego i wyjdziesz na ulicę w koszulce „mierda” (widziałam na własne oczy!), będzie nieco nieśmiesznie, żeby nie powiedzieć „gównianie”.  Włoska piosenka o miłości, którą słuchałam 10- 12 lat temu wyobrażając sobie piękne włoskie krajobrazy, straciła swój urok kiedy to na pierwszym roku studiów podjęłam próbę przetłumaczenia tekstu. Otóż on zdradził ją, czego oczywiście bardzo żałuje i nie może sobie wybaczyć, a ją prosi o wybaczenie bo strasznie „ti amo”.

„Nie ma zbyt dalekich dróg, dla tych, którzy idą wolno, bez pośpiechu. Nie istnieją zbyt odległe cele, dla tych, którzy cierpliwie ku nim podążają”. Cytat przyuważony w San Marino.

 

Dlatego warto czytać książki, poznawać opinie, ludzi, poglądy, kultury, kraje, zwyczaje, kuchnie, aby zdać sobie sprawę z niezwykłej różnorodności jaka otacza nas na każdym roku, pozwolić sobie się w nią zanurzyć i wyzwolić się z fałszywych przekonań, które raz rozwiane zmieniają całkowicie nasze spojrzenie na temat ludzi i otoczenia, w którym żyją.  A ponadto warto uczyć się języków, aby przekazać nasz polski wkład i pozwolić mu ulecieć dalej – w świat. I w końcu, jak w życiu, warto też słuchać (i rozumieć!) słowa które padają między jednym „kocham cię”, a drugim.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *